piątek, 29 marca 2013

1. Leo, cukierki i trudne początki.


"Ludzie będą gadać i wszystko rozgrzebywać. Człowiek nie pochodzi od małpy, tylko od kury."
 - Carlos Ruiz Zafón

/klik?/
  
   Gdyby ktoś powiedział niejakiemu panu Witzowi, że spędzi resztę życia oglądając tłumy ludzi szczęśliwszych od niego, zmierzających w te rejony, które dla niego pozostawały sferą marzeń, z pewnością zastanowiłby się o wiele dłużej nad rzuceniem szkoły w wieku piętnastu lat. 
   Fitzwilliam Witz był barczystym mężczyzną z potężnym, piwnym brzuchem na którym opinał się mundur lotniska SFO. Włosy wypłowiały mu od chemikaliów, które wdychał pracując w sali odpraw. Oczy, niegdyś pełne pogody ducha i pewności siebie, znikły gdzieś w siatce głębokich zmarszczek, tracąc na swym uroku. Pokusiłabym się, by nazwać go osobą przegraną, wręcz oszukaną przez życie. Osobą niewidzialną, tą która jest, ale nikt jej nie dostrzega. 
   Kiedyś z pewnością był 'kimś'. Pamiętał, że posiadał jedną z najpiękniejszych dziewczyn w szkole, koledzy zazdrościli mu lśniących włosów, był rozgrywającym w drużynie Orłów San Francisco... i gdyby nie to, że zachciało mu się estradowej kariery, gdyby nie namowy swojej matki, może zaszedłby dalej niż tutaj. Posadę kontrolera biletów przyjął dwadzieścia lat temu, w wieku osiemnastu lat. Wtedy wydawało mu się, że to tylko chwilowa sytuacja.
   Mężczyzna spojrzał na zegarek. Za pięć minut kończył przerwę. Poprawił złotą odznakę lotniska San Francisco i dyskretnie wyjrzał zza swojego kontuaru w którym pracował. W białej sali siedziało pięć osób. Bynajmniej nie było w tym nic dziwnego. SFO było otwarte dopiero od dwóch godzin. Witz westchnął przeciągle i wstał z krzesła. Wskazał ręką na wysokiego mężczyznę i zdobył się na wymuszony uśmiech.
   - Witam - przywitał się jegomość. Kontroler poprosił go o paszport i bilet, a następnie przyjrzał się zdjęciu. Uśmiechnął się pod grubym wąsem, gdy zobaczył typowe zdjęcie, które robiono pod koniec lat sześćdziesiątych. 
   Na brązowym tle, uśmiechał się do niego mężczyzna, którego miał przed sobą, no może oprócz jednego szczegółu. Ten na zdjęciu miał długie, brązowe włosy z wplecionymi rzemykami. Zielone oczy uśmiechały się, choć usta były przepisowo ściągnięte w linijkę. Fitzwilliam opanował się przed parsknięciem i spojrzał na dane obok. 
   - Charles Abbey? - zapytał patrząc na mężczyznę. Widział już wiele byłych dzieci kwiatów, które nie odnalazłszy się w realiach lat siedemdziesiątych, powracały do mody sprzed lat. Teraz miał przed sobą encyklopedyczne wydanie modsa. Z krótką fryzurą, okularami w grubej oprawce na haczykowatym nosie, brakiem jakiegokolwiek zarostu, ubranego w tweedowy garnitur. - Jest pan z Anglii, tak?
- Od lat mieszkam tutaj, w tym mieście - wyjaśnił pan Abbey i skłonił się lekko. Niemal całkowicie wyzbył się tego denerwującego, brytyjskiego akcentu. Witz pokiwał głową i zamknął książeczkę paszportową. Podał go mężczyźnie wraz z wyciągniętym zza lady goździkiem. Każdy podróżny go dostawał, odkąd McKenzie napisał piosenkę o kwiatkach we włosach, lecie i drogach do San Francisco. Gdyby tylko wiedział ile trudu przysporzył tym biednemu panu Fitzwilliamowi!
- Życzę miłej podróży - powiedział kontroler i poprosił do siebie następną osobę. Była nią niska blondynka o bladych oczach i krągłej sylwetce. Bez żadnego słowa z obu stron, podała mu paszport i uśmiechnęła się.
   Mężczyzna westchnął widząc znów nazwisko Abbey. Już miał się pokusić o jakąś filuterną uwagę, gdyby nie towarzystwo jej męża. Podobała mu się z tymi krótkimi włosami i prostej sukience do kolan. Chrząknął cicho i oddał jej dokumenty wraz z różowym goździkiem. Pokiwała głową i ruszyła w stronę swojego męża.
   - Dzień dobry - głos kolejnego pasażera wydobył go z odrętwienia do którego doprowadził widok pani Abbey. Spojrzał na podane mu zdjęcie i znieruchomiał na chwilę. Przeniósł wzrok na dane, a potem podniósł wzrok.
   - Kolejny Abbey? - zapytał retorycznie, po to by cokolwiek powiedzieć. Stała przed nim średniego wzrostu brunetka z najzieleńszymi oczyma jakie kiedykolwiek widział. Obok jej cienkich ust widniał mały pieprzyk. Dawno już nie widział tak ładnej dziewczyny, w tak młodym wieku. - Mam nadzieję, że pobyt w Wisconsin będzie ze wszech miar przyjemny - powiedział w końcu Witz i odprowadził wzrokiem Darlene. Nie miał pojęcia ile prawdy zawarł w tak krótkim zdaniu i jak bardzo powątpiewa w nie dziewczyna.
~*~
   Dom był duży. Jednopiętrowy. Z piwnicą, strychem oraz garażem w komplecie. Jasna farba iskrzyła się w powoli zachodzącym słońcu.
   Samochód, wynajęty przez rodziców, powoli wtoczył się na podjazd obok domu. Wokół betonu, ktoś zasadził drobne, niebieskie kwiatki, które biły po oczach swą pretensjonalnością. Darlene nie wierzyła, że będzie musiała spędzić tutaj resztę swojego życia. No, przynajmniej do czasu jej wyjazdu na studia. Na razie była uziemiona. Jedynym plusem całej tej sytuacji, było to, że lato w Point Place było zaskakująco ciepłe. Zupełnie inaczej niż sobie wyobrażała. 
   - Spójrz jak tu ładnie, słoneczko! - krzyknęła z nadmiernym entuzjazmem pani Abbey, gdy jej mąż zatrzymał samochód w garażu. - Będziesz miała większy pokój, podobno sąsiedztwo też jest całkiem miłe i młode - podkreśliła ostatnie słowo i uśmiechnęła się do córki w odbiciu lusterka. 
- Same plusy - zauważyła Darlene, ale jej matka zbyt była zajęta wyliczaniem pozytywów tego miejsca, by zauważyć sarkazm, którym była nasączona owa wypowiedź. Rebecca Abbey wzięła swą córkę pod rękę i zaprowadziła na tyły domu, by pokazać jej ogródek.
   To określenie było, aż nadto naciągane w określeniu do tego... czegoś? Sam narrator czasami, a już zwłaszcza w takich chwilach jak ta, nie potrafi nazwać tego co roi mu się przed oczyma. 
   Był to wielki, zielony, zapomniany przez ludzkość skwer. Długość trawy oraz chwasty, które tam rosły były niczym koszmar ogrodnika. Gdzieś po prawej stronie majaczyła zardzewiała huśtawka. Dziewczyna spojrzała na matkę, ale ta tonęła w uśmiechach. Tłumaczyła jak pięknie tu będzie kiedy "Charles wpadnie tu niczym burza i wytnie niepotrzebne chwasty". 
   - Poza tym, by umilić ci pobyt tutaj, no i pozwolić ci się zaaklimatyzować, wyłożyliśmy pieniądze, a raczej 'kasę', jak to ujął Leo, byś mogła kupić sobie twój wymarzony aparat fotograficzny - Darlene spojrzała na matkę. Była pewna, że ta żartuje, ale ona stała z tym swoim brytyjskim uśmieszkiem na ustach i z założonymi rękoma na piersiach. - Nie mieliśmy pojęcia, który jest najlepszy więc zostawiliśmy to tobie oraz Leo. Swoją drogą, bardzo miły z niego mężczyzna - oczy kobiety spojrzały gdzieś w dal - Przypomina mi czas, który spędziłam w Londynie... - chrząknęła lekko i przygładziła swoje blond włosy. Czasami marzył jej się powrót do starych, dobrych czasów power flower. Z kwiatkami, lnianymi spodniami, bandankami i pacyfkami w dziwnych miejscach... 
   - Mamo, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - kobieta drgnęła lekko na dźwięk słów swojej córki. - Chciałam wam podziękować, że tak się o mnie troszczycie - dziewczyna uśmiechnęła się i przytuliła do matki. Wdychała jej słodki zapach perfum i zastanawiała się jakie to myśli przerwała swej rodzicielce. 
~*~
   Następnego dnia, kiedy wszystkie pokoje znalazły swe zastosowanie, a w łazience zaczęła lecieć ciepła woda, pan Abbey, nie znalazłszy żadnej wymówki, zawiózł swoją córkę do centrum Point Place. Co prawda inaczej wyobrażał sobie zabudowania centrum, ale za to jego córka była niezwykle pocieszona faktem, że nie znalazła żadnej stodoły, farmy czy czegoś innego związanego z zwierzętami. O dziwo, na ulicach jeździły całkiem nowe samochody, a na ulicach można było dojrzeć ludzi.
  Charles Abbey zatrzymał wypożyczonego, srebrnego cadillaca '75, przed barem z fast foodem i odwrócił się ku siedzącej z tyłu dziewczynie.
   - Będę tu na ciebie czekał promyczku, wolę ci nie przeszkadzać przy wyborze - wyciągnął w jej stronę dłoń i zmierzwił jej włosy. - Leo to spoko gość, znaczy się fajny. Z pewnością się z nim dogadasz - pokrzepił ją i odpiął swój pas. Darlene wysiadła z samochodu i przechyliła się przez otwartą szybę. 
   - Gdzie mogę spotkać tego 'spoko gościa'? - zrobiła znak cudzysłowu w powietrzu i uśmiechnęła się. Jej tata poprawił swoje okulary i wskazał na mały, niepozorny budynek, tuż po drugiej stronie ulicy. Dziewczyna pokiwała głową i już miała odejść, kiedy zatrzymał ją głos ojca:
- Wejście jest od strony tej przecznicy, o tam - wskazał ręką na zalesiony obszar z małą, nieubitą dróżką obok budynku. - Szukaj szyldu "Foto Chata"!
   Darlene zaśmiała się na dźwięk nazwy sklepu i rozejrzawszy się, przeszła przez ulicę. Miała wrażenie, że każda napotkana osoba uważnie się jej przygląda. Począwszy od brązowych włosów, przez czarną sukienkę w groszki, skończywszy na butach, na minimalnej koturnie. Poprawiła swoją sukienkę, kiedy poczuła kolejne spojrzenie. 
   Skręciła we wskazaną wcześniej przecznicę i przyjrzała się budynkowi. Tuż przy dachu widniała nazwa sklepu, a zaraz pod nią znajdowało się duże okno, z którego dobiegała głośna muzyka oraz różowe światło jarzeniówki, choć było dopiero południe. Nie będąc pewna, co dalej zrobić, czy ma otworzyć brązowe drzwi z napisem "Dla pracowników" czy może poszukać innego wejścia, stanęła przed oknem i zapukała w jego framugę. 
   To co ujrzała w środku, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. 
   Każda ze ścian była zajęta, albo to przez szafki z kliszami, obiektywami i aparatami, lub przez półki z wywołanymi zdjęciami oraz plakatami, które zachwalały do kupienia tego czy innego aparatu fotograficznego.
   Na samym środku stał stół z czterema krzesłami, z których dwa były zajęte. Na blacie leżała gra "Monopoly", a mężczyźni byli tak zaobserwowani grą, że nawet nie zauważyli, że ktoś przyszedł. Z głośnika, ulokowanego przy suficie, leciała muzyka. Mogłaby przysiąc, że było to Led Zeppelin i ich "Stairway to Heaven".
   - Dzień dobry! Przepraszam, ale... - zaczęła. Jeden z mężczyzn, siedzący do niej przodem podniósł rękę, nawet nie spojrzawszy. Po chwili rzucił kostką i zaśmiał się widząc wynik.
- Szach mat, bracie! Szach mat! Dawaj czterysta dolców - krzyknął zachrypniętym głosem w stronę tego, który siedział tyłem. Tamten sięgnął po coś pod stół, a po chwili podał zachrypniętemu zielone zwitki papieru.
- Leo, to jest Monopoly, nie szachy - powiedział tamten - Poza tym jakaś panna przyszła, obsłuż ją - dziewczyna otworzyła usta ze zdziwienia. Czuła jak gotuje się w niej krew do chłopaka z afro na głowie. 
   Leo podniósł głowę i uśmiechnął się w jej stronę.
- Bracie, masz rację - stwierdził i wstawszy od stołu, podszedł w jej stronę. 
   Leo był hippisem. Tak, właśnie takim jakim sobie go wyobrażasz. Był tak bardzo hippisowski, jak tylko zatwardziały hippis może być. Miał długie do ramion, czarne włosy z pierwszymi oznakami siwienia. Nawet wplótł w nie kilka ptasich piór. Na jego dużym nosie widniały okulary, takie same, jakie nosił John Lennon, a usta tonęły gdzieś w brązowej, gęstej brodzie. Ubrany był w lnianą koszulkę we wszystkich kolorach tęczy, na której lśniła pacyfka z napisem "Wejdź, dostrój się, odleć". 
   - Sie masz siostro, witaj w "Foto Chacie" - przywitał się swym ochrypłym głosem. Był to efekt wieloletniego palenia marihuany na Woodstock, koncertach Janis Joplin i powiedzmy sobie szczerze, podczas każdej codziennej czynności od roku '63. 
- Tak, dzień dobry - przywitała się po raz drugi dziewczyna. - Moi rodzice wykupili u pana...
- Jestem Leo, siostro - przerwał jej i jeszcze bardziej poszerzył swój uśmiech. - Ale chyba wiem co chcesz powiedzieć. Jesteś Deblin, tak? Nie, czekaj. Dolores? Debby?
- Darlene - powiedział chłopak, który nadal siedział do nas tyłem.
- Stary, na pewno nie - pokręcił głową.
- Jestem Derlene - przypomniała mu dziewczyna, a on podrapał się po głowie.
- I co z tego? - zapytał po chwili, zupełnie poważnie. Panna Abbey nie wiedząc co zrobić, ani co powiedzieć, stała tak przed oknem z otwartą buzią. Nie miała zielonego pojęcia co odpowiedź na tak proste pytanie.
   W tej samej chwili, podczas której dziewczyna rozważała ucieczkę, tajemniczy osobnik z blond afro w końcu wstał z miejsca i podszedł do mężczyzny, który nagle nie wiedział co robi przed dziwną brunetką o imieniu Darlene, i w ogóle, skąd on zna jej imię? 
   - Leo, usiądź i dokończ Monopoly. Wykup hotele, kup elektrownię - chłopak wziął go za ramię i posadził na krześle. Po chwili wrócił do okna i spojrzał na pannę Abbey. 
   Dziewczyna przyjrzała się mu. Osobnik ten, skrywał swoje oczy za dużymi okularami słonecznymi z kolorowymi szkłami, posiadał wysokie czoło i cienkie, choć pełne usta. Ubrany był w kraciastą koszulę i czarne dzwony, takie same jakie często widziała w witrynach sklepowych San Francisco. Uśmiechnęła się w jego stronę, ale jego twarz nadal była kamienna, by nie powiedzieć gorzej; znudzona.
   - Wybrałem dla ciebie Practica MLT-3, najlepszy sprzęt jaki tu znalazłem - podał jej ciężkie pudełko. - W środku znajdziesz też trzy filmy, w tym jeden kolorowy - tłumaczył dalej. Darlene miała dziwne wrażenie, że choć patrzy jej w oczy to w ogóle jej nie widzi. Choć to może przez te okulary... 
- Hyde, bracie! Czy w Monopoly da się zbankrutować? Bo właśnie to zrobiłem! Choć grałem bez ciebie, stary. Ale jazda! - tłumaczenia chłopaka w afro zostały przerwane przez kolejne wynurzenia Leo. Hyde nawet nie zareagował, no chyba, że wzruszenie ramionami to reakcja.
   - Ale wracając do sedna. Możesz przyjść wywołać zdjęcia tutaj - dziewczyna pokiwała głową i przytuliła do siebie pakunek. Przysięgła sobie, że już nigdy nie wróci do tego dziwnego miejsca. 
   Nagle drzwi po drugiej stronie Chaty, otworzyły się i stanął w nich kolejny chłopak. Miał karmelowy odcień skóry, gęste, hebanowe włosy ułożone na Presley'a i ciemne oczy. Miał na sobie garnitur w żółtą, wężową skórę. W ręku trzymał wielką, papierową torbę z logo jakiejś tutejszej cukierni. 
- Mówię ci Hyde, nawet nie wiesz na jakie słodkości trafiłem - powiedział na powitanie, dziwną angielszczyzną. Jego głos był niezwykle wysoki, ale mile aksamitny w słuchu. - Obok Eryka zamieszkała nowa rodzina. Widziałem matkę. Niezła sztuka. Szkoda, że nie chodzi w sweterku jak matka Donny - pokiwał głową i podszedł do okna. - Dlaczego nie mówiłeś, że masz u siebie damę? 
- Ja już miałam sobie pójść... - zaczęła nieśmiało panna Abbey. Nowy przybysz uśmiechnął się do niej i opierając swą jedną rękę na przyjacielu, nachylił się jeszcze bardziej w stronę dziewczyny.
- Oh, nie rób tego, tylko przeze mnie - wyraził swe ubolewanie i podał jej pod nos torbę z cukierkami. - Chcesz jednego? Ale tylko jednego. Fes lubi słodycze... - Abbey pokręciła przecząco głową. - Szkoda, le więcej dla mnie. Jak dama ma na imię?
- To Darlene, córka niezłej sztuki z sąsiedztwa - wyjaśnił Hyde. Trudno opisać jak wyglądała twarz Fesa oraz to jaką minę zrobiła dziewczyna. Za to twarz Leo wyrażała szczęścia, gdyż w końcu udało mu się wyjść z długów w Monopoly.

7 komentarzy:

  1. Odkąd Darelene pojawiła się w tym sklepie, ciągle się szczerzyłam, jak głupi do sera, : D haha.
    "Hyde, bracie! Czy w Monopoly da się zbankrutować? Bo właśnie to zrobiłem! Choć grałem bez ciebie, stary. Ale jazda!" <- a tę wypowiedź kocham, XD

    OdpowiedzUsuń
  2. cudny wpis! zakochałam się w Twoim blogu! *.* Serdecznie zapraszam do siebie na: http://fcb-en-mi-corazon.blogspot.com/ ;) pozdrawiam:*

    OdpowiedzUsuń
  3. kochane *.* czekam na następny :D

    zapraszam do siebie -- > http://wlasnietutaj.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. hej :)
    jako, że pozostawiłaś komentarz pod moim ostatnim postem, chciałabym cię zaprosić do siebie na ósmy rozdział:
    http://a-little-of-the-good-life.blogspot.com/
    Pozdrawiam i bardzo przepraszam za spam. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Serdecznie zapraszam na trzeci rozdział na http://lady-dirgel.blogspot.com :)

    Niedługo wpadnę z komentarzem :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej! ;3 serdecznie zapraszam na nową część opowiadania: http://fcb-en-mi-corazon.blogspot.com/2013/04/czesc-3.html pozdrawiam:*

    OdpowiedzUsuń